poniedziałek, 30 maja 2016

Matras pyta, ja odpowiadam.



W moim rodzinnym domu książki były czymś tak oczywistym jak chleb i korniszony z potworną ilością octu, które robił dla mnie dziadek, które uwielbiałam, a których rodzice nie pozwalali mi jeść. Na szczęście już nie tak  bardzo kontrolowali moją lekturę, skupiając się na ogórkach, więc w wieku dziesięciu lat czytałam już wszystko, co wpadło mi w ręce. Szybko odkryłam, że na najwyżej półce stoją pozycje, niekoniecznie przeznaczone dla dzieci, więc, rzecz jasna, kuchenny taboret był w częstym użyciu… Kiedyś, przy próbie dobierania się do zakazanych książek spadła mi na łeb „Zazdrość i medycyna” Michała Choromańskiego, co natychmiast wykorzystałam i przeczytałam ją z wypiekami na twarzy.
Pierwsza książka z dzieciństwa, którą pamiętam to idiotyczna opowieść o płaczliwym wróbelku, który chciał być myszką. Na szczęście nie pamiętam ani autora ani tytułu. Pamiętam za to, że namiętnie czytywała mi ją babcia, a ja nie mogłam zrozumieć, jak w ogóle ktokolwiek może być nieszczęśliwy, że nie jest myszą. I to ptak?
Książka która wywarła na mnie największe wrażenie. Wiele książek w życiu przeczytałam, ale chyba coraz mniej emocjonalnie do nich podchodzę. Żadna nie wywoła już we mnie tylu uniesień, tylu wypieków na twarzy i zamętu w duszy, co „Martin Eden” Jacka Londona. Przeczytałam ją tylko raz, gdy miałam trzynaście lat, ale do dziś mam w głowie obraz Martina popełniającego samobójstwo. Nic już potem tak mną nie wstrząsnęło. Przez całą noc miałam gorączkę. Wszystko mi się pomieszało, byłam pewna, że to moje przygody i że to nie on, tylko ja się utopiłam. Widziałam ciemność, czułam smak słonej wody, nie mogłam oddychać… Ech, mieć znowu trzynaście lat.
Książka do której często wracam. Często wracam do książek, choć zawsze z obawą, czy jeszcze znajdę tam to, co wydało mi się warte powrotu. Raz znajduję, raz nie. To tak, jak z ludźmi, którzy fascynują mnie na jakimś etapie życia. Spotykani po latach niekiedy już nie mają tego uroku, dla którego kiedyś dałabym się pokroić. I wiem, że to nie oni się zmienili, tylko ja. Książką, która wytrzymała chimeryczne zmiany moich fascynacji jest „Żona podróżnika w czasie” Audrey Niffenegger.  Może dlatego, że trudna miłość jest zawsze najbardziej pociągająca? Bez względu na to ile mamy lat. Wracam również do „Labiryntu nad morzem” Herberta. Nie umiem bez niej żyć. Kiedy zaczyna mi brakować dystansu do siebie i do świata sięgam zawsze po „Cztery róże dla Lucienne” Topora – nic nie działa na mnie lepie niż czarny humor w najlepszym wydaniu. Mogłabym długo wymieniać, więc proszę mi przerwać.
Największa literacka pomyłka, którą czytałam. Nie czytuję literackich pomyłek, choć nieraz się zastanawiam, jak ludzie mogą czytać produkcyjniaki,  masowo tworzone na kolanie. Niech już książka będzie o niczym, ale niech przynajmniej będzie dobrze napisana.
Obecnie czytam. Jak zawsze kilka tytułów na raz. „Droga do piekła” M. Axelsson, „Malowany welon” W.Somerset Maughan, „Tylko jedno spojrzenie” Cobena. Gdy szukałam czegoś na półce w ręce wpadła mi książka, która dużo dla mnie znaczyła, gdy byłam nastolatką: „Słoneczniki” H. Snopkiewicz, więc również ją czytam.  I nadal jestem zachwycona. A w wolnych chwilach podczytuję „Lesia” Chmielewskiej, choć to jedna z tych książek, które nie do końca wytrzymały próbę czasu.
Lubię pisać, gdy wiem, o co mi chodzi. Gdy nie wiem, też piszę, ale wtedy to bardziej strumień świadomości, niż literatura. Lubię pisać w samotności, lubię, kiedy nic, ani nikt mnie nie rozprasza. Lubię nie mieć czasu na pisanie, wtedy pisze się najsprawniej i najbardziej twórczo. W związku z tym poszukuję dorodnego mężczyzny z batem, który będzie stał mi nad głową, odbierając komfort pisania i jednocześnie sprawiając, że będę szła jak burza przez rozdziały i słowa.
Swój debiut wspominam z sentymentalnym wstydem. Za „Sztukę latania” miałam dostać co najmniej Nagrodę Nobla. Ech, ty świecie niesprawiedliwy, co arcydzieł nie doceniasz. Dziś wolę o niej nie rozmawiać, bo temat kłopotliwy, jak bąk, puszczony w towarzystwie.
Książka, nad którą pracowało się najtrudniej. Może nie najtrudniej, ale najbardziej emocjonalnie: „Tuż za rogiem”, napisana do spółki z Robertem Ziółkowskim. Każde z nas próbowało przeciągnąć bohaterów na swoją stronę, ale efekt okazał się niezły: zaczęli być żywi. Dość trudno pisało mi się moją ostatnią książkę „Porę westchnień, porę burz”. Poświęciłam jej prawie trzy lata i już trochę zaczęła być, jak przenoszona ciąża. Jako że rzecz się dzieje we Lwowie, w latach trzydziestych i czterdziestych, wymagała ode mnie dużo dyscypliny i znajomości epoki, jej klimatu, realiów. Przez trzy lata tkwiłam z nosem w przedwojennym, a potem wojennym Lwowie. Wertowałam materiały, oglądałam stare zdjęcia, archiwalne nagrania; grzebałam w pamięci, usiłując odtworzyć opowieści mojej babci lwowianki. I konsultowałam, konsultowałam, konsultowałam…  To było trudne, bo w powodzi faktów, historycznych realiów i wiecznego pilnowania każdego drobiazgu, żeby był wiarygodny, prawdziwy, żeby nikt mi nie zarzucił, że bzdury plotę, można było łatwo zgubić bohaterów i literacką fikcję. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie zgubiłam.
Obecnie piszę kilka rzeczy na raz. Z pisaniem, jak z czytaniem: potrzebuję różnorodności, bo trudno mi się dłużej skupiać na jednym temacie. Jednym z pomysłów jest powieść, w której świat wykonał obrót i wrócił do punktu wyjścia: do Adama i Ewy, z tym że o wiele uboższych, bo pozbawionych złudzeń i skażonych cywilizacją, której akurat zabrakło. Kochają się, ale to miłość, czy więzienie, kiedy nie ma innych punktów odniesienia? W tych rejonach literackich jeszcze mnie nie było. No i rzecz jasna, pracuję nad dalszymi losami rodziny Lindnerów z „Pory westchnień, pory burz”. Wydawca wyznaczył, jakże optymistycznie, termin na luty, i póki co, mam nadzieję, że skończę. Żeby nie było nudno zabiorę część bohaterów na Syberię, gdzie zamiast siedzieć bezczynnie w sowieckich łagrach, będą szukać złota w opuszczonych kopalniach, a wieczorami słuchać mrożących krew w żyłach opowieści miejscowych o potwornym niedźwiedziu, Beorze, który błąka się po syberyjskiej tajdze i potrafi przybierać postać człowieka.

piątek, 25 października 2013

Butelki zwrotne.

       Napisałam post pod dyskusją traktującą o tym, czy polski sposób postrzegania rzeczywistości, w kulturze, rzecz jasna, musi być taki dołujący, traktujący o ciemnych stronach życia i opowiedziany z zacięciem martyrologicznym, bo tylko wtedy jest szansa, że twór (literatura, kino) zostanie dostrzeżony i doceniony, i pomyślałam, że temat wart jest rozwinięcia.
     Spór między różnymi literackimi środowiskami jest stary jak świat i równie nudny. Jedni drugim zawsze coś zarzucają i natychmiast spotykają się z ripostą, a że do czynienia mamy z ludźmi pióra, więc i riposty bywają cięte. Nikt się z nikim nie cacka i to również jest stare jak świat, choć bardzo lubimy narzekać na zdziczenie obyczajów.
     Gdy debiutowała Maria Pawlikowska Jasnorzewska wówczas doświadczony krytyk, jakim był Oskar Katzenellenbogen, znany bardziej jako Ostap Ortwin, napisał o jej wierszach, że to "koronkowe iluzje z woalu i tiulu" oraz zasugerował, by wierszyki te posłużyły do zwijania papilotów, bo do tego jedynie się nadają. Życie przecież składa się wyłącznie z samych problemów intelektualnych i walki, a wszystko, co ważne zawiera się w dziełach Hegla. I choć reagowanie na krytykę wydaje się być bez sensu, ona wysłała mu krótką depeszę: "Panie Ortwin, ostap mnie pan w spokoju".( Należy docenić takt, jakim się wykazała oraz oszczędność środków wyrazu :))
     Tak więc słowna żonglerka między Karpowiczem a Kalicińską jest bardzo wtórna. Konia z rzędem temu, kto jednoznacznie i za pomocą logicznej i rozsądnej argumentacji udowodni, że jedna ze stron ma absolutną rację. Literatura wysoka, literatura popularna, literatura kobieca...  Wszyscy uwielbiamy szufladki, nawet jeśli nie mamy tej świadomości i generalizujemy, bo to ułatwia poruszanie się w rzeczywistości. I co najważniejsze: trwamy w uporczywym mniemaniu, że one z pewnością nie mogą się zazębiać. Bo gdzież tam, żeby literatura kobieca i kryminał. Albo popularna i mądra. Że nie wspomnę o wysokiej, traktującej lekko o poważnych, egzystencjalnych problemach. Być nie może!
      Istotniejszy wydał mi się inny problem. Przyszedł mi do głowy, gdy kolejny raz oglądałam uroczy, mądry i nostalgiczny czeski film pt. "Butelki zwrotne". Temat smutny, ponury, o wykluczeniu, mijającym nieubłaganie czasie, próbie odnalezienia swojego miejsca w życiu, niezrozumieniu, spychaniu na margines, przemijaniu, nieprzystosowaniu... O bezrobociu, braku perspektyw, miłości i rodzinnych dramatach. Znacie to? Znacie. Same smutki, jednym słowem, nic, tylko się pochlastać. W wydaniu tzw. polskiego kina ambitnego byłby to "głęboki obraz psychologiczny", obowiązkowo nakręcony wśród ponurych dekoracji, najlepiej w Wałbrzychu albo Białymstoku, przy czym sceneria zostałaby tak dobrana, a barwy wyprane z nasycenia, żeby nawet mieszkańcy owych miast pootwierali usta ze zdziwienia i przerażenia, jak też wyglądają ich miejsca zamieszkania. Na dodatek ojciec alkoholik i niekochająca matka w tle. Obraz pozbawiony koloru, po którym człowiek już by się rozglądał za odpowiednią gałęzią.
     W wydaniu czeskiej kinematografii to film pogodny, lekko i mądrze opowiadający o ciemnej, bolesnej stronie życia. Z dystansem i jednocześnie z lekką ironią. Narysowany jasnymi, pastelowymi barwami, co jeszcze bardziej pogłębia wrażenie dramatu bohatera. Refleksyjny, ale nie przybijający, człowiek wychodzi z kina uśmiechnięty i myśli sobie, że życie, mimo dramatów i bólu nie jest jednak takie najgorsze.
      Łatwiej by było wykorzystać tego alkoholika i matkę, dołożyć jakąś aborcję i gwałt oraz znęcanie się nad zwierzętami, bo to by się dobrze komponowało, ale ten zabieg byłby prostacki i nastawiony na tani poklask. Łatwiej jest dramatycznie opowiedzieć dramatyczną historie, bo ona sama się toczy a środki wyrazu podane są na talerzu. Malowanie nieszczęścia czarnymi kolorami jest oczywistą oczywistością, że się tak niestylistycznie wyrażę.  Myślę, że na tym polega mistrzostwo: żeby umieć lekko i z dystansem opowiadać o rzeczach ważnych i trudnych, które przez to niczego ze swej ważności nie tracą.
     Chwała panu, panie Mrożek.

wtorek, 24 września 2013

Obrazki z wakacji.

 

       Zwiedzanie greckich monastyrów ma w sobie coś z barbarzyńskich praktyk. Nie przychodzę kierowana złymi intencjami, nie mam broni za pazuchą, a jednak przynoszę na butach niepotrzebny im świat, od którego odgrodzili się murem. Czuję się jak oprawca; jakbym w ciepły spokój dnia przywlekła zarazki wrzasku, gorączkowego wyścigu i pazernego, turystycznego pochłaniania: zobaczyć, dotknąć i biec dalej, w poszukiwaniu kolejnych zdobyczy do zaliczenia. Bezczelną, panoszącą się obecnością zakłócam intymny porządek klasztornego wszechświata, w którym nie ma miejsca na banał i rzeczy przyziemne. Na dodatek jestem kobietą, co w takim miejscu wyjątkowo mnie peszy. Jakby świat duchowych kontemplacji przeznaczony był jedynie dla mężczyzn. Sama nie wiem skąd taka refleksja. Nie jestem przecież w tajemniczym państwie mnichów na górze Atos, gdzie w dwudziestu klasztorach schronienie znalazły głównie męskie zakony i gdzie nie mają wstępu ani kobiety ani wszystkie inne gatunki płci żeńskiej.
     W starożytnej Grecji mnichów nazywano terapeutami. Potrafili leczyć zarówno choroby ciała jak i duszy i nie wiadomo, co było cenniejszą umiejętnością. Moralnie wolni od elementów przemocy i poza czasem, znaleźli odosobnione miejsce dla duchowego rozwoju.W ich sercach do dziś żyje inny świat.
      Wieczorną ciszę przerywa dźwięk dzwonu. Za sznur pociąga stary, brodaty mnich o dobrodusznym wyrazie twarzy, ubrany w popielatą sutannę, przewiązaną powrozem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z różnych drzwi, zakamarków, ogrodowych alejek, spod drewnianych galerii suną czarne postacie podobne wysokim, dostojnym ptakom. Idą, nie poruszając stopami, jakby unosili się kilka centymetrów nad  ziemią. Skupieni i skoncentrowani zmierzają do kaplicy, gdzie spędzą godzinę na wieczornej modlitwie. Wbrew wcześniejszym obawom nie przeszkadza im moja obecność, nic ich nie rozprasza. Zwróceni do wewnątrz, niewzruszeni, zajęci sprawami dalekimi od doczesnych. Dobrotliwa zgoda na świat zakłada istnienie turystów i jednocześnie czyni ich przeźroczystymi.
     Nie ośmieliłam się wejść za nimi do kaplicy. Nie chciałam uczestniczyć w ich intymnej rozmowie z Bogiem, choć pewnie im by to nie przeszkadzało. Usiadłam na ławce, żeby odetchnąć rześkim powietrzem, które po całym dniu upału, nadciągnęło znad gór. O moją nogę otarło się coś miękkiego. Mały kotek, za nim następny i jeszcze jeden. W parę chwil na dziedzińcu zaroiło się od kocich rezydentów. Grube, chude, duże, rude, czarne... Po chwili z kamiennych schodków prowadzących do prywatnej części monastyru, niedostępnej dla turystów, wyszedł ten sam mnich, który przed chwilą wołał dzwonem na mszę. W rękach trzymał bańkę z mlekiem. Widać, dla kotów również nadeszła wyczekiwana chwila, kocia eucharystia. Wszystkie miały łakomstwo w oczach. Tłoczyły się w oczekiwaniu na posiłek. Mnich sprawiedliwie porozlewał mleko do miseczek, a następnie usiadł koło mnie na ławce i z uśmiechem przyglądał się kociakom, mamrocząc coś pod nosem.
     Wtedy zrozumiałam, że każdy ma swoją modlitwę i wreszcie przestałam się czuć jak barbarzyńca.
   

środa, 24 lipca 2013

Wyspa w obrazkach.

    Słowo to farba, dzięki której powstają obrazy. W tym ma przewagę nad materią, że z tych samych słów każdy maluje inny obraz. Swój własny, naznaczony indywidulanym rysem.
   Kreta jest jedna, ale tyle jej, ilu patrzących. W książce usiłowałam przekazać słowami, jak ją widzę. Tutaj mogę Wam pokazać, jak naprawdę wyglądają miejsca, o których pisałam.
Oto Falasarna, nowy dom Julii. Widok spod tarasu, na którym lubiła spędzać wieczory.
.
Pewnego razu znalazła w samochodzie kartkę od Kenana: Czekam na cmentarzu. Nie mów nikomu.


 
Widok na ruiny i pozostałości dawnego portu. Na drugim planie prostokątna skała z wielką wyrwą, jakby wyszarpaną przez Gorgonę, z bezsilnego żalu, że Atena odebrała jej urodę i przemieniła w skrzydlatego potwora o wielkich zębach.
Dom Kenana w Kaliviani. Kilka metrów dalej zginał stary Pambos.
 
Mały kościółek w Chanii.
Nieczynny teren wykopalisk, gdzie Matthias Vogel prowadził swoje badania, kontynuując pracę ojca.
Droga wśród gaju oliwnego. To tu Julia pierwszy raz spotkała Giorgosa, w zakurzonej, odrapanej furgonetce. Na pace smętnie kiwały się kozy.
Chmury nad Manoulamou nie zwiastują niczego dobrego...
 
 
I wreszcie: samo Manoulamou, miejsce, które zmieniło myślenie o jednej z najstarszych cywilizacji brązu.
 
"Próbując opanować drżenie całego ciała weszła na ocienioną werandę kafenionu. Młoda, gruba dziewczyna w dżinsach tak obcisłych, jakby miały za chwilę eksplodować, wycierała akurat ceratę przykrywającą dwa stoliki, stanowiące  cały wystrój. Pod ścianą stał rząd doniczek. W kilku z nich uschnięte rośliny już dawno straciły nadzieję na odrobinę wody. Julia musiała się powstrzymać, żeby nie poprosić o konewkę."[S1]

 [S1]
Falasarna leży na końcu świata. Droga prowadzi ku ruinom dawnego portu, a potem nagle się urywa.

I jeszcze raz: Manoulamou.

wtorek, 2 lipca 2013

Wyspa z mgły i kamienia.

Przez całe lata bała się, że nie da rady wykonać zadań, które sama na siebie nałożyła. Starała się być dla swoich córek jednocześnie matką i ojcem. Każdego ranka myślała jedynie o tym, żeby nikt nie umarł na jej dyżurze. I jeszcze, żeby dziewczynki były szczęśliwe. To wypełniało po brzegi dni i noce.

Kiedy dzieci dorosły, uświadomiła sobie, że w powtarzalnej, banalnej codzienności zgubiła coś bardzo ważnego – samą siebie. Że zapomniała o marzeniach. I postanowiła o nie walczyć. Przeniosła się na cichą kreteńską wieś, aby żyć, robiąc to wszystko, na co nigdy nie miała czasu. Nie podejrzewała, że cisza może oznaczać nadejście burzy i że zaczyna się dla niej życie pełne emocji i niebezpieczeństw. Prawdziwe życie, które ani przez chwilę nie wywoła u niej lęku.



            Mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam. Opis z okładki sugeruje kolejną, dwieście pięćdziesiątą pierwszą co najmniej, historię o kobiecie, która postanawia zmienić swoje życie. Tyle że dla tej opowieści to jedynie tło, przyczynek do historii Krety.
     Prawdziwi bohaterowie to niemiecki archeolog, którego przeszłość w końcu wychodzi na jaw, pociągając za sobą tragiczne zdarzenia. To kreteńscy partyzanci, określani przez Niemców mianem bestii, ponieważ w czasie bitwy o Kretę w 1941 rzekomo dopuszczali się potwornych tortur na okupantach, wydłubując im oczy i pozbawiając przyrodzenia. To turecka staruszka, do której pewnego jesiennego poranka wracają widma wojny. I stuletni Pambos - przypadkowa ofiara ludzi chcących wyrównać historyczne krzywdy. 
    To grupa możnych, którzy postanawiają sprzeciwić się masowej turystyce i ochronić Falasarnę, miejsce drogie ich sercom, w sposób co najmniej kontrowersyjny. 
     I wreszcie, to sama Kreta - wyspa pełna sprzeczności, o której jeden z bohaterów tak mówi: 
"Sam nie wiedział, za co właściwie kocha tę górzystą, surową i brzydką wyspę, w sezonie pełną rozwrzeszczanych turystów. Ostatni przystanek Europy. Jego rodacy przyjeżdżali tu z przyjemnością, żeby następnie z ulgą wracać do swoich uładzonych domów, w których nawet błękitna tafla okien musiała być geometrycznie uporządkowana złotymi szprosami. Do swoich zielonych, wypieszczonych ogrodów, otoczonych starannie przystrzyżonymi żywopłotami, gdzie żadna roślina nie miała prawa rosnąć inaczej, niż zaplanowano. Wracali ,czując ulgę, że zostawiają za sobą to przyschnięte, rozbuchane piekło chaotycznych emocji. Niecierpliwe, nieobliczalne…"
    To opowieść przede wszystkim o wyspie, dlatego proszę, nie przekreślajcie jej pochopnymi osądami.
                                                
fragm.

        Robiło się coraz chłodniej. Miała dreszcze. W wilgotnej jaskini ubranie nie chciało schnąć. Bez namysłu wyciągnęła z jednej z szafek roboczy kombinezon. Był przepocony i brudny, ale co najważniejsze – suchy. Przebrała się szybko, przy okazji stwierdzając, że kostka zmieniła barwę. Opuchlizna wielkości dorodnej pomarańczy straszyła fioletowoszarym odcieniem. Teraz już w ogóle nie mogła poruszać stopą, a dodatkowo zaczęły sinieć palce. Zaczęła nabierać pewności, że uszkodzenie musi być poważniejsze, niż początkowo sądziła. Znalazła dwie deszczułki i zaciskając zęby, za pomocą bandaża unieruchomiła stopę.

     Suchego drewna było jak na lekarstwo, jednak udało jej się rozpalić niewielkie ognisko. Z wielkim wysiłkiem przytargała dwie drewniane skrzynie, uprzednio opróżniwszy je z zawartości. Tym samym kilofem, który wcześniej posłużył do rozbicia kłódek, rozłupała je na kawałki. Początkowo zamierzała rozpalić ogień na zewnątrz, licząc, że ktoś dostrzeże dym. Niestety, znowu zaczęła się ulewa. Wiatr przypuścił kolejny atak. Głuchy łoskot wzburzonych fal rozbijanych o skały docierał aż tutaj. Powoli zapadał zmierzch. Zanosiło się na to, że spędzi tu noc.

     Myśl nie była przyjemna, jednak jakoś dałaby sobie radę, gdyby nie obawa o rannego. Istniały niewielkie szanse, że przeżyje noc. Z bezsilności aż zagryzła wargi. Jak stutonowy ciężar przytłaczała ją myśl, że nie może zrobić nic więcej. Gdyby kula utkwiła płytko w ramieniu albo w nodze, jak poprzednio, mogłaby spróbować ją wydobyć. W jednej z szafek znalazła nóż, którym od biedy mogłaby się posłużyć. Jednak postrzał w brzuch był zbyt poważną sprawą. W grę wchodziły dobrze ukrwione narządy wewnętrzne. Wystarczył jeden nieumiejętny ruch i zamiast pomóc, wysłałaby go na tamten świat w tempie ekspresowym. Nie była chirurgiem i nawet w sterylnych warunkach, mając do dyspozycji sprzęt – nie odważyłaby się operować.

     Sytuacja była beznadziejna. Dopóki szalał sztorm, nie było szans, żeby jakikolwiek rybak się tu zapuścił. Zakładając oczywiście, że nieprzyjazna zatoczka najeżona skałami i częściowo zawalona głazami mogła stanowić miejsce połowów. Wytężyła pamięć, usiłując sobie przypomnieć, czy w czasie chwil spędzanych na tarasie zauważyła kiedykolwiek na morzu jakiś statek czy choćby łódź. Jeśli nawet, z pewnością nie były to żadne statki rejsowe ani łodzie spacerowe, raczej jakaś przypadkowa, zabłąkana jednostka. Większość szlaków handlowych i pasażerskich omijała ten cypel. Nawet letnie wyprawy na Balos, z którymi tak zawzięcie walczył Goran, zaczynały się w Kissamos, czyli z drugiej strony półwyspu. Zresztą nawet gdyby zabłąkał się tu jakiś statek, z pewnością nie płynąłby przy samym brzegu, a tym samym nie istniały nawet najmarniejsze szanse, że mógłby ją dostrzec. Nie miała flar ani pistoletu na race. Gdyby nawet deszcz przestał padać i udałoby się rozpalić ognisko na skale, najpewniej nikomu nie przyszłoby do głowy, że to wołanie o pomoc. Pożałowała z goryczą, że w dzieciństwie niezbyt uważnie czytała książki o Indianach i nawet znaków dymnych nie umiała puszczać. Założywszy, że ktoś umiałby je odczytać…

   Ogień trzaskał krzepiąco, dymiąc niemiłosiernie. Już po chwili ogarnęło ją przyjemne ciepło. W pewnej chwili Kenan się poruszył.  Był rozpalony i cały dygotał. Uchylił powieki.

     — Źle ze mną… — wyszeptał prawie bezgłośnie, szczękając zębami.

     — Nic nie mów, niepotrzebnie tracisz siły – zaprotestowała, szczelniej otulając go kocem. – Wszystko będzie dobrze…

    W odpowiedzi jedynie drgnęły mu usta. Skrzywił się i przymknął oczy. Delikatnie odgarnęła mu z twarzy mokry kosmyk włosów. Ponownie otworzył oczy i przytrzymał jej rękę.

    — Źle ze mną… — powtórzył cicho. – Nie doceniłem go. Musisz wiedzieć… nie chciałem oszukiwać Matthiasa… to miał być tylko jeden raz. Potrzebowałem pieniędzy, żeby spłacić długi. Matthias był moim przyjacielem… nie chciałem go oszukiwać…wierzysz mi? – wycharczał i zaniósł się kaszlem.

    — Przestań gadać, musisz oszczędzać siły.

    — Wierzysz mi?

    — Wierzę.

    Wyjęła kawałek gazy i wytarła mu usta, po czym szybkim ruchem schowała rękę do kieszeni.

     — Krew? – Mimo swojego stanu Kenan wciąż był spostrzegawczy. – Dostałem w płuca… Długo nie pociągnę.

     — Nic ci nie będzie…

   Popatrzył na nią z natężeniem.

     — Jesteś lekarzem. Już raz uratowałaś mi życie.

      Z oddali dobiegało zawodzenie wiatru.

    — Przepraszam… – wyszeptała. Miała łzy w oczach. – Nic nie mogę zrobić, nie mam sprzętu, nic nie mam. Musisz natychmiast znaleźć się w szpitalu. Jak mogę sprowadzić pomoc? On zabrał naszą łódź.

     Kenan znowu się rozkaszlał. Krwawa plwocina rozprysnęła się po brodzie. Atak tak go wyczerpał, że nie miał siły nic powiedzieć. Przecząco pokręcił głową. 

    — Nie ma innej drogi? – domyśliła się. – Może korytarzem kopalni?

    — Nie ma wyjścia z tamtej strony… – wyszeptał. – Umrę… powiedz mi… prawdę… – Otworzył oczy i zobaczyła w nich strach.

      Oddech stał się jeszcze płytszy. Pierś unosiła się i opadała prawie niezauważalnie. Mężczyźnie zaczął uciekać wzrok. Patrzył na Julię pustym, zamglonym spojrzeniem.

     Między jawą a śmiercią jest sto szczebli świadomości. Znajdował się na którymś z nich.

   

środa, 12 czerwca 2013

Semper Fidelis.

      Moja Babcia przyszła na świat w tym samym roku, w którym zatonął Titanic i do głowy by jej zapewne nie przyszło, że jej życie również rozbije się o górę lodową historii. Urodziła się w mieście Semper Fidelis i na zawsze pozostała mu wierna. Nie przypuszczała, że Fidelis stanie się również jej prywatną maksymą.
     Kochała Lwów bardziej niż cokolwiek na świecie. Przesiąknięta nim była na wskroś i nosiła w sobie do końca życia. Pogoda ducha, tolerancja, wieczna gotowość do zabawy, otwartość na świat. Babcia nigdy, nawet, gdy była już bardzo wiekowa, nie dziwiła się niczemu. Patrzyła na świat z pobłażliwą życzliwością, jakby chciała mu powiedzieć: myślisz, że coś jest w stanie mnie zaskoczyć? Mnie? Ja się urodziłam i wychowałam we Lwowie, więc nawet nie próbuj...
     Kiedy miała kilkanaście lat zakochała się w Henryku Vogelfangerze, słynnym Tońku z Wesołej lwowskiej fali. Jemu również spodobała się rezolutna, czarnowłosa Marysia o brwiach jak skrzydła jaskółki i przez dłuższy czas, (a ściślej rzecz ujmując, dopóki mój dziadek nie pojawił się na horyzoncie) stanowili nierozłączną parę. Babcia zamieszkała na Łyczakowie i odtąd owe cztery ulice na krzyż stanowiły jej cały świat. Dzielnica batiarów, chuliganów i bohaterów w jednej osobie, spryciarzy i patriotów. I nieważne, czy pochodzili z proletariatu, biedoty czy też państwa. Tak, czy owak prezentowali typ romantycznego wagabundy. Dyla Sowizdrzała, miejskiego trubadura, z którym wystarczyło dobrze żyć, żeby czuć się bezpiecznie.
     Pamiętam jej opowieści o "Mańku - Buwaj Zdrowa", ciągnącym za sobą wózek z całym dobytkiem i za dwa grosze odśpiewującym hymn, któremu zawdzięczał swój przydomek. Albo o Ślepej Mińci w słomkowym kapeluszu, która pod "Wiedeńską" sprzedawała gazety, głośno wykrzykując ich tytuły.
     Lwów mojej Babci był barwnym, nowoczesnym miastem, któremu nie dorównywała żadna inna metropolia Rzeczpospolitej. Najbliżej mu było chyba do Wiednia, tak w każdym razie uważała Babcia. Należał do osobliwych miast. Jak Wenecja posiadał lud własny, ukształtowany przez wieki. Również własny język, własne obyczaje, własnych proroków i kulturę. Ludzie zrodzeni na takim gruncie nie mogli być tuzinkowi.
     Tylko tutaj gwara nie dotyczyła jedynie prostych proletariuszy; barwny bałak, którego używali wszyscy. Jajecznicę z trymbulką jadał zarówno motorniczy jak i światły profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza. Na mogiłki chodzili wszyscy i wszyscy wskakiwali w biegu do tramwaju, który powoli katulał się wzdłuż Parku Stryjskiego. We Lwowie jojczyli jedynie kacapi; mądrzy byli szczęśliwi, że przyszło im żyć w tak niezwykłym mieście.
     Dziś wyć mi się chce z rozpaczy, że puszczałam babcine opowieści mimo uszu. Pozostały zaledwie strzępki, których nawet nie wystarczy na porządną historię. O pracy w Instytucie profesora Weigla, o hodowaniu wszy i karmieniu ich własną krwią. O kościele św. Elżbiety, z dachu którego deszcz spływa z jednej strony do Morza Czarnego, z drugiej - do Bałtyku. O Wysokim Zamku, gdzie w dzień chodziło się po szeroki oddech, w nocy po gorący pocałunek. O pracy w szpitalu, o listach gończych za moim dziadkiem, o Ukraińcach, którzy we wsi przyjaciółki mojej Babci obcinali kobietom piersi, o podróży bydlęcymi wagonami na zachód... O jednym sowieckim kapitanie, który doszedł do wniosku, że co tam zwykły zegarek. Budzik, to jest to! I nosił chłopina budzik przytroczony do paska, przekonany, że zyskał władzę nad czasem...
     Babcia mówiła i opowiadała. Wciąż, bez ustanku wspominała, a ja kwitowałam to machnięciem ręki. "Babciu, jaki Lwów, lepiej ukręć mi żółtka z cukrem".
    Teraz jest już za późno. Tak, jak Titanic nigdy nie zobaczył portu swego przeznaczenia, tak moja Babcia nigdy nie wróciła do Lwowa. Umarła na ziemi, której nigdy nie uznała za swoją.
    Może i dobrze. Kilka lat przed śmiercią kupiłam jej na urodziny album z lwowskimi zabytkami. Spędziła pół dnia zamazując długopisem pomniki i postumenty wystawione przez Ukraińców ich narodowym bohaterom na placach i w parkach, które w sercu mojej Babci na zawsze pozostaną polskie.
    Dziś, gdy pracuję nad historią, która dzieje się we Lwowie w przededniu wojny, bardzo mi jej brakuje. Mogę jedynie krzyknąć w niebo: Babciu, pomóż! I obiecać, że bardzo się postaram, żeby przywołany przeze mnie Lwów był takim, jakim Ona go zapamiętała.
     Książka będzie nosiła tytuł: "Pora westchnień, pora burz."
    Babciu, jesteś moim genius loci i obiecuję: będziesz ze mnie dumna, gdziekolwiek dziś jesteś...

wtorek, 21 maja 2013

Robota feministek.

Będziesz zbierać kwiaty
będziesz się usmiechać
będziesz liczyć gwiazdy
będziesz na mnie czekać...

    Hmm, romantyczne prawda? Kwiatki będę zbierać, po łące biegać licząc gwiazdy, a wszystko to będzie twórczo działać na jego wyobraźnię. Mgiełka zwana sukienką, promienny usmiech, oczy zmrużone, a jego serce rozpłynie się jak wosk, gdy przed oczyma stanie mu moja upragniona sylwetka. Albo jak dwa woski.
    Gdy dawno temu ktoś mi to śpiewał czułam się pożądana, kochana i najpiękniejsza na świecie.
    Bożesz ty mój, ile będę miała zajęć, czekając na niego! (klaśnięcie) Bo to i kwiatki, i gwiazdy i uśmiechy. Nic to, w końcu przecież przybędzie i "będą mi grały skrzypce lipowe, będą śpiewały jarzębinowe drzewa, liście, ptaki wszystkie"....
    Myślicie, że oszalałam? Możliwe. Dawno nie słuchałam Grechuty; kiedyś rozpływałam się już przy pierwszych taktach. Wczoraj mój osobisty mężczyzna wszedł do kuchni nucąc sobie pod nosem to o kwiatkach i gwiazdach. Już, już miałam zacząć się rozpływać, ale zamarłam z nożem nad niedokrojoną cebulą. Nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że niby dlaczego to ona zawsze czeka na niego? Owszem, będzie panią, damą i co tam jeszcze będzie chciał; będzie z nią tańczył i bajki opowiadał w swoim czasie, ale póki co, ona czeka, nie da się ukryć.... Nie pójdzie do koleżanki, nie zajmie się niczym sensownym (bo te kwiatki i gwiazdy, to sami przyznacie...), książki nie przeczyta, Ameryki nie odkryje, prochu nie wymyśli.
    On gdzieś, hen, za górą, zajmuje się z pewnością sprawami wagi najwyższej i jak znajdzie czas, to przyjedzie; wpadnie, żeby potańczyć i wykonać numer ze słońcem z pomarańczy. No i sprawdzić, czy ona dobrze się spisuje jako jego romantyczne widziadło.
     A na razie obiecuje cuda wianki, które ona łyka jak gęś i to w dodatku z maślanym spojrzeniem. Wiem, że z maślanym, bo też takie miewałam.
     Nic inspirującego, żadnej wiary w jej możliwości, talenty; żadnej zachęty, wsparcia, choćby najmniejszego wyzwania. Owszem, pojawiają się skrzypce, ale w innym kontekście...
    Mogłabym tak dłużej, ale nie będę, bo się przeraziłam. Co się stało z moją romantycznością, moją bezgraniczną wiarą w poezję? Dlaczego wyobraźnia żywi się banałem? Co za prozaiczny demon usiadł mi na ramieniu i judzi?
      Już wiem, to wszystko robota feministek!